Zapiski Internauty
Moim skromnym zdaniem
lip 14

Nelly Furtado – koncert z przygodami

Mieliśmy wyjechać 11 lipca, w piątek, w południe, ale jak zwykle, kiedy wyjazd przypada na dzień powszedni, złapaliśmy poślizg. Tym razem były to dwie godziny. Około godziny 18:00, odświeżeni po podróży, wyszliśmy z poznańskiego hotelu Topaz, by zrealizować bilety na koncert Nelly Furtado, zakupione w połowie maja.

Przechodząc ulicą Św. Czesława, w granicach numeru 6 leżał człowiek. Okazyjny pijaczek. Obok telefon komórkowy i torba z zakupami, więc nie był to typowy menel. Wyglądał tak, jakby po wypłacie z dziesiątego, przedłużył powrót do domu o 24 godziny
Leżał w dość dziwnej pozycji – zapewne siedział wcześniej na schodach, ale w czasie pijackiego snu, przechylił się na bok i teraz głowa była niżej niż ta część ciała, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę.

Tyle się słyszy w RTV, by nie pozostawać obojętnym na takie przypadki, gdyż i pijaczek to człowiek. Pewnie, że człowiek, a że człowiek nie wielbłąd i pić musi to czasem kończy jak ten, którego napotkaliśmy na swojej drodze. Zadzwoniłem na 112 – pomyślałem, że może warto, by zobaczył go lekarz. Kto wie, czy przypadkiem nie przetrącił sobie karku przy upadku.

W słuchawce odezwał się strażak pożarny. Wysłuchał mnie cierpliwie, po czym spokojnym głosem powiedział, że jednak przełączy mnie do ratownika drogowego. Ten drugi również cierpliwie mnie wysłuchał, a następnie, lekko znudzonym głosem zapytał, czy chodzi o tego, co na schodach siedzi. „Może i siedział” – odpowiedziałem, ale teraz leży w dość nienaturalnej pozycji. Ratownik jednak nie przejął się losem pijaczka i skierował mnie do policji. Tego było zbyt wiele. Powiedziałem ratownikowi na pożegnanie, że w dupę może sobie wsadzić poznańskie 112 i rozłączyłem się. Wtedy nadjechał radiowóz. Może przypadkiem, a może ktoś przede mną już policję poinformował. Aby wyrównać ciśnienie w organizmie, policjantowi też powiedziałem, co myślę o poznańskim 112. Poszliśmy dalej.

Na wysokości Multikina jest przystanek tramwajowy linii numer 6. Tym właśnie tramwajem zamierzaliśmy dojechać w okolice jeziora Maltańskiego. Przyjechał pierwszy z kompletem pasażerów, później drugi i trzeci… Nikt nie wysiadał – wszyscy jechali na koncert?
Pomyśleliśmy, że pojedziemy taksówką. Od recepcjonisty w hotelu dostaliśmy numer telefonu, więc zamówiliśmy korporacyjną taksówkę. Dyspozytorka uprzedziła nas, że czas oczekiwania może wynieść do 30 minut. Czas oczekiwania na taksówkę minął nam na żartach i opowiadaniu ostatnio zasłyszanych dowcipów. Ogólnie cała nasza czwórka była w dobrych nastrojach. Po 20 minutach przyjechała taksówka.

Wsiedliśmy do BMW i pojechaliśmy w stronę Malty. Przejechaliśmy około kilometra i wtedy taksówkarz zapytał nas o kod. Jaki kod – pomyślałem? Pani z „centrali”, w trakcie zamawiania taksówki, powiedziała, że kiedy taksówkarz zapyta, mamy się przedstawić, gdyż taksówki zamawiane są na nazwisko.

Kodu nie znaliśmy, powiedziałem na jakie nazwisko była zamawiana taksówka, a taksiarz jakby oparzony powiedział, że musimy wrócić w to miejsce skąd nas zabrał… Jakiś chory – pomyślałem. Jak to pod Multikino – zapytałem?. Ten zaczął tłumaczyć, że jak zabierze nie swoich klientów to będzie miał postój cztery godziny, po czym na najbliższym skrzyżowaniu zawrócił. Szkoda, że nie zapytał o kod przed tym, jak rozsiedliśmy się wygodnie w taksówce… Ciśnie znów mi podskoczyło. Przez chwilę się nie odzywałem, ale uprzedziłem taksówkarza, że jeżeli odjechała nasza taksówka to z pewnością zabierze nas „na Maltę”.

Pod Multikinem stała jednak „nasza” taryfa. Przesiedliśmy się. Podaliśmy nazwisko i ruszyliśmy. Na skrzyżowaniach podziwialiśmy kilkukrotne zmiany tych samych świateł. Licznik „pykał” niemiłosiernie, aż w końcu dojechaliśmy w okolicę stacji paliw Shell na Jana Pawła II. Dalej były takie korki, że z pewnością po dotarciu na miejsce, moglibyśmy kupić taksówkę, którą jechaliśmy. Wysiedliśmy.

Spacerkiem pokonaliśmy ostatni kilometr drogi, kupując po drodze dwa litrowe kartoniki z piciem. Było cieplutko, ale i strasznie duszno. Duszno zresztą nie tylko z uwagi na warunki pogodowe, ale i z powodu ceny za kartonik z napojem. Dwie dychy za sztukę plus dwa zimne piwka i dwie małe mineralne – sześćdziesiąt złotych… Człowiek nie wielbłąd, pić musi.

Dotarliśmy do miejsca, w którym za chwilę miał odbyć się koncert. Ludzi tłum, bramki wąskie, ochroniarze przeszukują torebki i plecaki. Okazało się, że nie wolno wnosić aparatów fotograficznych i parasolek ze szpikulcem… No tak. Aparat i dwa parasole ze szpikulcem mieliśmy przy sobie. Prawie od bramki wejściowej musiałem przebić się do namiotu, w którym był depozyt. W torbie, w której miałem aparat, był również palmtop z nawigacją, kamera, karnety na „ligę żużlową” w Toruniu i kilka innych cennych rzeczy… Kobieta wzięła ode mnie torbę, zawinęła w woreczek foliowy i wydała numerek – 121. Nawet nie spojrzała do środka, nie spisała choćby z grubsza zawartości torby… Świetny depozyt – pomyślałem. Szkoda, że w ogólnej informacji o koncercie nadesłanej wraz z biletami, nie było żadnych uwag na temat aparatów i parasolek. Nie dźwigałbym, jak się okazało balastu…

W sumie na całym świecie można pstrykać fotki na koncertach, flesze widać jeden za drugim, w prawie autorskim jest napisane, że mogę wykonywać fotki osobie publicznej w trakcie wykonywania przez nią zawodu (czy jakoś tak), a tu proszę – aparaty w niezorganizowaną niewolę trafiły. Spojrzałem na niebo nad Poznaniem i z mieszanymi odczuciami oddałem również parasole.

Wróciłem do przepychającego się łokciami tłumi. Wszyscy byli jacyś tacy nerwowi, ale nie dziwota – do koncertu pozostały już tylko małe minuty. Nagle z tłumu ktoś rzucił – „napoje tylko do pół litra, oryginalnie zamknięte„… No tak, my mamy litrowe – po 20 pln za sztukę.

Aby w złości nie wyrzucać kartonika, zawartość jednego z nich opróżniliśmy tuż przed bramką. Drugi przemyciłem w zwiniętej kurtce przeciwdeszczowej. Dupa tam, przemyciłem… Ochroniarz widząc, że wchodzimy we czwórkę i kartonik przeznaczony do podziału na czerech, przymknął po prostu oko… Dobre i to.

Dotarliśmy do sektora A2, graniczącego z „lożą VIPów”. Jakiż był nasz śmiech, kiedy okazało się, że VIPy zapłaciły za bilety po pięć stówek od sztuki, a widoczność miały gorszą od nas. Podobno VIPy miały być ulokowane tuż przed sceną, a przyszło im siedzieć daleko z boku. 500 złotych za takie miejsca? Bzdura.

Na scenę wyszła Patrycja Markowska. Rozgrzewała publiczność jak tylko mogła, ale zebrani w sektorach ludzie nerwowo spoglądali raz na zegarki, raz na niebo i zbierające się nad Poznaniem czarne chmury. Burzowe chmury.
Nie powiem, podobał mi się występ Markowskiej, choć zdecydowanie nie jestem jej fanem. Zaśpiewała kilka piosenek, pobujała się na scenie, zagrzewała do pocałunków z języczkiem i poszła sobie. Wirtualna Polska rejestrowała jej występ i podobno będzie dostępny w WP.pl

Po Markowskiej zapadła dość długa cisza – ale tylko na scenie. Najpierw z oddali, a z upływem czasu coraz bliżej, słychać było coraz wyraźniej grzmoty. Ulewny deszcz stał się tylko kwestią czasu. Błyskawice zaczęły tańczyć po poznańskim niebie.

Około 21:30 (dokładnie nie wiem, nie patrzyłem już na zegarek) wyszedł na scenę (chyba) miejscowy „zapowiadacz”, zaprosił na „dwa słowa” prezydenta miasta Poznania, którego miejscowi byli łaskawi wygwizdać (życząc przy okazji wszystkiego najgorszego), a ten, podekscytowany, wreszcie zaprosił Nelly. Rozległy się brawa. W głośnikach zabrzmiała muzyka, na niebie zagrzmiała burza. Obejrzałem się za siebie i w tym momencie pogodziłem się z myślą, że za chwilę będę przemoczony od stóp po moją bujną czuprynę 

Usłyszeliśmy pierwszą piosenkę, drugą, a w trakcie trzeciej zaczęło się dziać… Kapiący z nieba deszczyk zamienił się w ulewę, którą dodatkowo targało wietrzysko. Niebo rozświetlały pioruny, gromy trzaskały nad głowami zebranych fanów. Początkowo nikt nie przejmował się tym, czego byliśmy świadkami. Nelly śpiewała, muzyka grała, publiczność mimo ulewy tańczyła, śmiała się, a wraz z uderzeniami fal deszczu wspomagała się gromkim okrzykiem ni to dzikiej radości, ni to rozpaczy…

Moja kurtka przeciwdeszczowa kolejny raz zdawała poważny egzamin, Adam zaopatrzony w podobną kurtkę śmiał się z sytuacji w jakiej się znaleźliśmy, a Kasia z Anią chowały się pod jedną kurtką. Parasolki były bezpieczne w depozycie, my po chwili byliśmy cali mokrzy. Swoją kurtkę oddałem Ani. Po chwili „gwiznęło, piznęło i fazę wcięło” – zapadła ciemność. Postanowiliśmy się wycofać. Takie samo postanowienie przedsięwzięło wielu innych przybyłych na koncert. Po chwili widziałem, że do bramek wyjściowych ruszyli chyba wszyscy…

Uciekający tłum staranował najpierw bramki sektorów, a następnie bramki wejściowe na teren imprezy. Zapanował chaos, jakiego nie widziałem od czasów strajków z minionej epoki. Trzymając się czwórką za ręce, dotarliśmy do namiotu depozytowego. Tam też panował chaos. Ochroniarz został wypchnięty z namiotu, a dziewczyny z depozytu wrzeszcząc prośby o spokój, wydawały aparaty i inne pozostawione rzeczy.

Dałem przemoczoną kartkę z numerkiem, odebrałem torbę, sprawdziłem, czy wszystko jest, wziąłem parasole i dołączyłem do czekających poza namiotem Kasi i dzieci. Ruszyliśmy w stronę miasta. Postanowiliśmy dotrzeć do stacji Shella i stamtąd zamówić taksówkę.
Było ciemno. Co jakiś czas wpadaliśmy w jakieś zagłębienia terenu wypełnione deszczem. Nie było już na nas suchej nitki. Nad nami strzelały pioruny, czasem niebo było jasne jak w dzień. Nie było można przyśpieszyć, szliśmy w tłumie…

Na stacji Shella, przemoczona Kasia i dzieci poszły wypić ciepłą kawę i zjeść po hot-dogu. Kasia kupiła dodatkowo novorutin c, by w hotelu, po gorącym prysznicu zaaplikować nam uderzeniową dawkę witaminy. Ja zostałem na zewnątrz. Próbowałem zamówić taksówkę. Niestety wszystkie korporacje, do których udało mi się dodzwonić odpowiadały, że w tym rejonie nie mają taksówek. Nie pomogło zapewnienie, że mogę poczekać. Korporacje po prostu już nie przyjmowały zleceń… Byłem zły, bo widziałem jak Kasia i dzieci trzęsą się z zimna. Stanęliśmy przed perspektywą pieszej wędrówki do hotelu – tylko jak dojść?

W pewnej chwili rozległ się huk. Nie był to jednak grzmot. Bardziej przypominał wybuch. Kilka minut później, ulicą Jana Pawła II zaczęły jeździć jednostki Straży Pożarnej i karetki Pogotowia Ratunkowego… Dziesiątki (a może setki) samochodów stały w korkach…

Na stacji rozmawiałem z chłopakiem z Bielska Białej, który również próbował zamówić transport. Bezskutecznie. Podobnie młodzi ludzie ze Szczecina. Ktoś z nerwowego tłumu powiedział, że w namiocie depozytowym zapanował w końcu taki bałagan, że stracił swój parasol, a jemu wydano inny. Ciekawe, jak było z nieczytelnymi kartkami depozytowymi?… Przecież jeżeli ktoś zostawił aparat i parasol, a w trakcie ulewy zamokła w kieszeni kartka z napisanym zwykłym długopisem numerem to w zasadzie mógł odebrać nieswoją rzecz. Burdel, a nie organizacja…

Kiedy ulewny deszcz zamienił się w taki sobie deszczyk, ruszyliśmy do hotelu. Po drodze widzieliśmy leżące na chodnikach i ulicach gałęzie drzew. Część drogi pokonałem na bosaka, dając ulgę obtartym stopom. Nie wiem ile szliśmy, ale byliśmy tak zziębnięci i zmęczeni, że nie mieliśmy siły na złość związaną z minionymi godzinami.
Zastanawialiśmy się, co dalej? Czy przyjechaliśmy na koncert Patrycji Markowskiej, czy Nelly Furtado? Czy w związku z przerwaniem koncertu (Nelly w sobotę miała planowany koncert w Moskwie) kasa zwróci za bilety?

W recepcji zmówiliśmy herbaty. Po prysznicach wzięliśmy novorutin i położyliśmy się spać z nadzieją, że ranek przyniesie odpowiedzi. I przyniósł. Koncert został przełożony na sobotę na godzinę 18:00. No tak, ale jak tu iść na koncert, skoro wszystko mokre. Nie zabraliśmy nic, poza rzeczami do spania i toalety… W końcu nie planowaliśmy całego weekendu, a tylko koncert, nocleg i powrót po śniadaniu.
Po śniadaniu pojechaliśmy do poznańskiego Browaru. Dziewczyny poszły na zakupy do Kappal’a, a ja z Adamem do sportowego, choć nazwy sklepu nie pamiętam. W suchych ciuchach milej było wypić kawkę.

Nasza wizyta w Poznaniu była okazją do spotkania się z przyjaciółmi. Zdzwoniliśmy się, umawiając na spotkanie w Browarze. Pierwszy przyjechał Krecik z Barcisiowego Forum, krótko po nim Krystian z Ewą z Klubu Internautów. Oczekiwanie na powtórkę koncertu minęło w miłym towarzystwie. I było sucho 🙂

W granicach godziny 15:00 udaliśmy się „na Maltę”. O dziwo, w pobliżu restauracji „Maltanka” zaparkowaliśmy samochód, a przy okazji zjedliśmy obiad. Biorąc doświadczenie z poprzedniego dnia, torbę z „przyrządami do rejestrowania obrazu” zostawiłem w samochodzie. Zabraliśmy tylko jeden parasol, z góry zakładając, że przed wejściem ułamiemy drewniany czubek, by nie było uwag przy bramce wejściowej. Zabraliśmy tylko dwie małe buteleczki z piciem – Ice Tea.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy tym razem, nikomu z obsługi imprezy nie przeszkadzały aparaty fotograficzne, parasole ze szpikulcem i wielkość opakowania z piciem. Niech to szlag trafi – pomyślałem. Na szczęście, mięliśmy ze sobą Nokię N95 a ta, jak wiadomo, ma dość dobry aparat…

Koncert rozpoczął się prawie punktualnie. Trwał przeszło półtorej godziny i bawiliśmy się świetnie. Nelly zaczęła od starszych piosenek, w tym tych trzech, które słyszeliśmy dzień wcześniej. Tym razem dokończyła trzecią i zaśpiewała kolejne. Mnie się podobało, Kasia była zachwycona, a Ania i Adam bawili się przednio.

Kiedy zaczęły się bisy, my zaczęliśmy się zbierać. Czas było wracać do Torunia. Chcieliśmy zdążyć przed wszystkimi (choć na powtórkowym koncercie było znaczniej mniej ludzi), którzy zaparkowali „na Malcie”. Z drugiej strony, mięliśmy już dość deszczu, a znów zaczynało kropić.

Gazeta.pl napisała:

  • „Artystce zaimponowała poznańska publiczność, która mimo niedogodności związanych z pogodą wiernie oczekiwała w piątek na wznowienie koncertu.”
    Powinno być: Polska publiczność na koncercie w Poznaniu. Na drugi dzień było dokładnie widać, ile zostało tej poznańskiej publiczności…

Ogólnie wyjazd uważamy za udany. Utwory wyśpiewane przez Nelly wynagrodziły całe poprzednie popołudnie. Uwagi można mieć tylko do organizatorów – począwszy od braku informacji dotyczącej aparatów fotograficznych, poprzez śmieszny depozyt po niekonsekwencję w działaniu w dniu następnym.

Słowa uznania należą się Nelly, która przełożyła swój koncert w Moskwie, a przecież nie musiała.

(Data pierwszej publikacji: 2008-07-14 23:57:23)